Gdybyś był tu dla mnie – Thrill me. Historia Leopolda i Loeba (Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury, Warszawa)

W 1924 roku w Chicago rodzi się plan zbrodni doskonałej autorstwa zafascynowanego filozofią Nietzschego Richarda Loeba oraz jego bliskiego przyjaciela, Nathana Leopolda.

Spektakl przedstawia prawdziwą historię dwóch młodych chłopaków, którzy dopuścili się  jednej z najgłośniejszych zbrodni XX wieku. Richard i Nathan pochodzili z dobrych domów, byli inteligentnymi i zdolnymi studentami. Co zatem skłoniło ich do popełnienia tak okrutnego przestępstwa? Przeświadczenie o własnej nieomylności? Chęć dokonania czegoś naprawdę wielkiego? A może zwykła potrzeba bliskości?



Zaraz po premierze popłynął wodospad komplementów i zachwytów. Naprawdę, nie widziałam żadnej negatywnej recenzji i trochę trudno było mi uwierzyć w tę jednomyślność. Bo to mogło oznaczać tylko jedno: powstała realizacja idealna. Spójna, dopracowana i wciągająca. Brzmiało to dość nieprawdopodobnie… do momentu, gdy sama nie usiadłam na widowni Mazowieckiego Teatru Muzycznego.

Wczułam się w klimat tej historii od razu. Scena tonąca w półmroku, migające obrazy, rytmiczne stukanie maszyny do pisania. A w chwili, kiedy przy pianinie usiadła Karina Komendera… Każdy dźwięk wydobywający się spod jej palców zostawia ślad na duszy. Muzyka oplata ciało coraz ściślej, następnie wżyna się w skórę niczym krępujący sznur, żeby przeniknąć do samego wnętrza. Tego nie da się opisać, to trzeba po prostu przeżyć.


I wtedy na scenie pojawia się pierwszy z bohaterów. Nathan Leopold po kilkudziesięciu latach spędzonych w więzieniu ponownie stara się o przedterminowe zwolnienie. To właśnie on będzie przewodnikiem w tej opowieści, próbującym odpowiedzieć na kluczowe pytanie: dlaczego?

Maciej Pawlak odnajduje się w tej roli doskonale. Nate ma w sobie dużo chłopięcego uroku, ale widać też jego usilne próby zwrócenia na siebie uwagi, spod których wyraźnie przebija jednak niepewność. I gdyby nie to, że widz od początku wie, że ma do czynienia z mordercą, pewnie szybko by go polubił. Jego rozpaczliwa potrzeba bliskości, za którą jest w stanie zapłacić najwyższą cenę, budzi mimo wszystko współczucie.


Zupełnie inaczej jest w przypadku Richarda Loeba, w którego wciela się Marcin Januszkiewicz. Od razu, gdy pojawił się na scenie, sprawił, że poczułam do jego bohatera niechęć. Jest bezczelny, cyniczny, nieobliczalny, przeskakuje z nastroju w nastrój. Bezlitośnie odtrąca swojego przyjaciela, żeby kilka chwil później wpatrywać się w niego z żarem w oczach. Wyśmiewa go, po czym gwałtownie wyrzuca z siebie, że go potrzebuje. Jednak w Richardzie nie ma szaleństwa, o które wielu mogłoby go posądzać. A przynajmniej nie jest dostrzegalne na pierwszy rzut oka. Widać za to najwyższe skupienie i wyrachowanie. To również głosem Marcina zostają wypowiedziane słowa, które zmroziły mnie najbardziej: budzące zaufanie „ze mną nic Ci się nie stanie” oraz absurdalne, makabryczne „gdyby nagle zginął John, duży pokój byłby mój”.


Warto też wspomnieć o tym, co otacza spektakl – a dokładniej o scenografii i światłach. Na scenie ustawiono konstrukcję z ekranów ledowych, tworzącą zamkniętą przestrzeń. Nawet z odległości kilku metrów sprawia wrażenie klaustrofobicznej, a co dopiero mają powiedzieć znajdujący się tam aktorzy, którzy właściwie jej nie opuszczają. Staje się ich więzieniem na długo przed trafieniem do aresztu. Wspaniałe animacje, doskonale komponujące się z całą historią, stworzyła Karolina Jacewicz. Równie ważne było odpowiednie poprowadzenie świateł przez Dariusza Albrychta, które umiejętnie podbijały cały klimat tej opowieści.


Nie można również zapomnieć o genialnym przekładzie Małgorzaty Lipskiej, który w ustach bohaterów brzmi bardzo naturalnie. Gdybym nie wiedziała, że jest to tłumaczenie, to byłabym absolutnie pewna, że za stworzenie tego materiału odpowiada ktoś z polskich twórców.

Dla mnie takim osobistym „smaczkiem” jest wykorzystanie nagrań, w których wzięli udział Mirosław Zbrojewicz oraz Filip Kosior. Zwłaszcza stworzenie tzw. kinoteatru przez duet Pawlak i Zbrojewicz wypadło świetnie. Widziałam już kiedyś podobny zamysł i – co ciekawe – wtedy na ekranie też występował Mirosław Zbrojewicz, w dodatku w dość zbliżonym charakterze. W Pogromie w przyszły wtorek (Scena InVitro 2017, reż. Łukasz Witt-Michałowski i Norbert Rudaś) zagrał majora Grabarza, z kolei tutaj komisarza przesłuchującego jednego z bohaterów.


Niewiele realizacji teatralnych zmiotło mnie z planszy. To jest jedna z nich. Za pierwszym razem wyszłam z sali zahipnotyzowana, ledwie rejestrując, co dzieje się dokoła mnie. Czułam też, że zostawiam za tymi drzwiami jakąś cząstkę siebie, zupełnie jakby ktoś wyrwał mi kawałek duszy. Za drugim razem odczuwałam wręcz fizyczny ból, jakby ktoś regularnie uderzał mnie w to samo miejsce.

Ten spektakl między wierszami zadaje odbiorcy całe mnóstwo niewygodnych pytań. Jak mogę współczuć Nathanowi, który brał czynny udział w bestialskim morderstwie dziecka? Dlaczego patrzę na Richarda z obrzydzeniem, a jednocześnie zafascynowaniem? Czy mogę się w ogóle zachwycać tym materiałem?


A czy zbrodnię dokonaną przez Leopolda i Loeba można w jakikolwiek sposób usprawiedliwić? Moim zdaniem nie. Jednak bardzo podoba mi się to, że sam spektakl nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi. Nie osądza swoich bohaterów – przedstawia tę historię i pozwala, żeby widz sam wyciągnął wnioski. Pokazuje też, że mimo wszystko nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą tak silne uczucia.


Sztuka autorstwa Stephena Dolginoffa uwodzi i hipnotyzuje. Przyciąga swoim mrokiem i intryguje na wielu poziomach. Pozbawia tchu i odrzuca okrucieństwem zbrodni, która nawet nie wydarzyła się na naszych oczach. Jednak opowieść o niej jest tak sugestywna i intensywna, że rodzi się powoli w głowach widzów i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Richard Loeb i Nathan Leopold podbili już Chicago. Teraz przejęli również Warszawę. Znajdźcie w sobie odwagę, żeby stanąć oko w oko z „The Thrill Killers”. Gwarantuję, że zapamiętacie to spotkanie do końca życia. A może powinnam powiedzieć raczej: po kres plus prawie sto lat?




Thrill me. Historia Leopolda i Loeba (Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury, Warszawa)

Premiera: 16 października 2020 r.

Reżyseria: Tadeusz Kabicz

Przekład: Małgorzata Lipska

Libretto, teksty utworów i muzyka: Stephen Dolginoff

Koncepcja sceniczna: Tadeusz Kabicz, Maciej Pawlak

Animacje: Karolina Jacewicz

Reżyseria świateł: Dariusz Albrycht

Obsada: Maciej Pawlak, Marcin Januszkiewicz

Gościnnie: Filip Kosior, Mirosław Zbrojewicz

Fortepian: Karina Komendera

Fot. mteatr.pl


Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *