Gorzki schyłek dnia – Garderobiany (Teatr Narodowy, Warszawa)

Dyrektor i aktor podrzędnego teatru z każdym dniem słabnie coraz bardziej. Jednak mimo pogarszającego się samopoczucia decyduje się na wypis ze szpitala, by wieczorem po raz 227. zagrać główną rolę w szekspirowskim Królu Learze. Cały zespół próbuje odwieść go od tego pomysłu. Jedyną osobą, która udziela mu wsparcia, jest garderobiany Norman.

Sir jest wyczerpany i schorowany, a mimo to nadal czuje ciążący na nim obowiązek i powinność względem widza. Walczy nie tylko z samym sobą, ale również z otoczeniem. Jego żona, zwana Lady, ma do niego nieustanne pretensje: o brak pieniędzy, brak życiowych perspektyw, brak możliwości robienia kariery, wreszcie o to, że nadal chce występować. Młoda i śliczna Irene, chcąc szybko wspiąć się na szczyt i spełnić marzenie o byciu aktorką, próbuje uwieść dyrektora. Jest uległa, przymilnie zwraca się do niego per „mistrzu”. Oxenby, jeden z aktorów, darzy go wielką niechęcią, która pogłębia się, gdy Sir nie zwraca uwagi na napisaną przez niego sztukę.



Norman – pozornie podrzędny członek teatralnej grupy – w rzeczywistości jest tam szarą eminencją. To on decyduje o tym, kto może wejść do garderoby dyrektora. On rozmawia z innymi członkami zespołu, wydając im polecenia. Wreszcie to on przesądza, czy Sir udźwignie ciężar odegrania głównej roli w kolejnym spektaklu.



Cała fabuła opiera się na relacji między Sirem i Normanem. Nie są przyjaciółmi, ale widać w ich stosunkach pewną zażyłość. Mężczyźni doskonale wiedzą, czego mogą się nawzajem po sobie spodziewać. Sir zdaje sobie sprawę, że Norman ukradkiem popija z piersiówki, Norman natomiast zna sposób na to, by Sir znalazł w sobie siłę do wyjścia na scenę. Raczy go więc pochlebstwami i komplementami niemającymi odzwierciedlenia w rzeczywistości.



Garderobiany jest również spektaklem o aktorstwie i przemijającym czasie. Sir jest aktorem od 55 lat, a od 30 prowadzi własny zespół. Przeżył już wiele, brak mu sił, zdarza mu się zapomnieć, w jakim spektaklu gra, lub jaką kwestię powinien wygłosić. A jednak wciąż mobilizuje się, żeby po raz kolejny wyjść na scenę. Dlaczego? Bo wciąż wierzy w to, że wśród publiczności znajdzie się ten jeden, jedyny widz, który prawidłowo odczyta płynący ze sztuki przekaz i wybuchnie śmiechem lub uroni łzę w odpowiednim momencie.



Interesujące są analogie do rzeczywistości. Jan Englert oraz Beata Ścibakówna, podobnie jak Sir i Lady, są parą w życiu prywatnym i zdarza im się występować w tych samych spektaklach. Englert pełni również funkcję dyrektora artystycznego w warszawskim Teatrze Narodowym. Z kolei rolą Irene na deskach tego teatru debiutowała Michalina Łabacz. Paradoks stanowi natomiast dobór obsady pod innym względem: dwie główne role – dyrektora podupadającego teatru i jego wiernego garderobianego – przypadły gigantom polskiej sceny, czyli Janowi Englertowi i Januszowi Gajosowi. O ile na początku spektaklu nie mogłam oderwać wzroku od Sira (jakby nie było, pierwszy raz widziałam wtedy Englerta na żywo), tak później szala zainteresowania przechyliła się na stronę Normana. Nie wzbudzał zbytniej sympatii, ale też nie do końca potrafiłam wyczuć tę postać. Dopiero zakończenie spektaklu pozwoliło mi rozwiać wątpliwości.



Sir, na skraju wycieńczenia, próbuje przekonać Normana do zmiany pracy. Garderobiany pozostaje jednak nieugięty. W teatrze mam wszystko, czego mi trzeba – mówi. Jest przywiązany do swojego stanowiska, a przede wszystkim do swojego pracodawcy. Tym większe jest zaskoczenie Normana, kiedy na prośbę dyrektora czyta dedykację jego zaledwie rozpoczętej książki: Żonie… Aktorom… Dziękuję elektrykom, stolarzom, mechanikom, rekwizytorom, widzom… Wreszcie Williamowi Szekspirowi… Mężczyzna czyta to kilkukrotnie, z coraz większym żalem, wreszcie reaguje złością. Jednak dedykacja pozostanie taka już na zawsze, wierny garderobiany Norman zostanie pozbawiony choćby krótkiej wzmianki na swój temat. Sir odegrał już szkocką tragedię. Lady wraz z resztą zespołu nie pojawia się ani na chwilę. Madge, niegdyś zakochana w dyrektorze inspicjentka, zdobywa się tylko na radę dla Normana: Dobrze go wspominaj i odchodzi. Starszy mężczyzna ze śmiesznym warkoczykiem zrzuca wreszcie maskę zbudowaną z ironii, kłamstw i pochlebstw, bym tym razem pokazać swoją prawdziwą twarz.



Rozpacz Normana jest obezwładniająca, rozdzierająca, a przede wszystkim szczera. Na tyle, że kiedy kilkanaście sekund później lampy znów zostają włączone, potrzebna jest jeszcze chwila, żeby oswoić się z myślą, że oto zobaczyliśmy teatr w teatrze, że Gajos już nie płacze, że Englert stoi obok niego, a reszta aktorów powoli do nich dołącza.

I przez chwilę znów jest dobrze, znów bezpiecznie, bo to tylko spektakl, fikcja, bajka. Ale  smutek szybko do nas wraca, bo uświadamiamy sobie, że w tej historii tkwi ziarno prawdy.

Każdy aktor układa sobie pomnik z ról – tych większych i tych mniejszych. Chciałby zostać zapamiętany przez innych. Ja natomiast cieszę się, że kiedyś będę mogła wspominać i opowiadać, jak to oglądałam dwóch wielkich mistrzów na jednej scenie. A gdyby zacząć już teraz?

Miałem kiedyś przyjaciela, Sir…



Garderobiany (Teatr Narodowy, Warszawa)

Premiera: 10 grudnia 2016 r.

Reżyseria: Adam Sajnuk

Autor: Ronald Harwood

Przekład: Michał Ronikier

Scenografia: Katarzyna Adamczyk

Muzyka: Michał Lamża

Obsada: Janusz Gajos, Jan Englert, Beata Ścibakówna, Edyta Olszówka, Jacek Mikołajczak, Karol Pocheć, Michalina Łabacz

Fot. Tomasz Urbanek (narodowy.pl)


Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *