Chociaż od pożegnania warszawskiej Aidy minął już ponad miesiąc, to ja jednak długo nie potrafiłam się z nią rozstać. Kilka razy przymierzałam się do napisania jakiegoś podsumowania, od dawna miałam też notatki do drugiej recenzji, która nigdy nie ujrzała światła dziennego. Ale na wszystko przychodzi odpowiedni czas – i dzisiaj nadeszła chwila, by przenieść się do Egiptu po raz ostatni.
Kiedy pisałam pierwszy tekst o tym spektaklu, miałam dość mieszane uczucia. Z jednej strony zachwycały mnie sama realizacja, warstwa muzyczna oraz fenomenalna obsada. Z drugiej – kompletnie nie przemawiała do mnie wówczas historia zakazanej miłości nubijskiej księżniczki i egipskiego kapitana.
Mimo to coś przyciągało mnie do tego materiału na tyle, że wracałam do Teatru Muzycznego Roma tak często, jak tylko mogłam. Z perspektywy czasu widzę, że zadecydowały o tym przede wszystkim trzy kwestie. Pierwsza to emocje – nie jestem fanką typowych romansów, a hasło „Ponadczasowa historia miłosna” promujące Aidę nie ułatwiało sprawy. Jednak było w tej opowieści coś, co z czasem mocno chwyciło mnie za serce i sprawiało, że angażowałam się w nią całkowicie.
Druga kwestia to czas oraz miejsce akcji. Od wczesnej młodości fascynował mnie starożytny Egipt i do dzisiaj jest to jeden z moich wymarzonych kierunków podróży – nic zatem dziwnego, że dość szybko dałam się wchłonąć tym pustynnym piaskom. Wreszcie kwestia trzecia i ostatnia – sam materiał nie porwałby mnie tak mocno, gdyby nie ludzie, którzy przedstawili tę opowieść na deskach teatru.
Po pierwszych obejrzanych spektaklach miałam na koncie dwa duety: Anastazję Simińską i Marcina Franca oraz Ewę Kłosowicz i Pawła Mielewczyka. Na początku w zupełności mi to wystarczyło; jednak gdy ogłoszono powrót Aidy po ponad rocznej przerwie, już wiedziałam, że będę czekała na jeden konkretny duet. Nawet nie śmiałam marzyć, że zobaczę ich razem już na próbie wznowieniowej. Anastazja i Paweł – bo to właśnie o nich mowa – wynieśli relację Aidy i Radamesa na zupełnie inny poziom, sprawiając tym samym, że nie tylko angażowałam się w tę historię, ale też potrafiłam w nią uwierzyć.
Anastazja Simińska to najjaśniejsza gwiazda tego musicalu. Ona nie grała Aidy, ona się nią po prostu stała. Odważna, silna, waleczna; bez wahania stanęła w obronie swoich towarzyszek. Chociaż została wzięta do niewoli, nigdy nie opuściła głowy, wlewając tym samym nadzieję i otuchę w serca Nubijczyków. Oni z kolei odwdzięczyli jej się bezgranicznym oddaniem, co świetnie pokazują dwa utwory: Taniec sukni oraz Miłość bogów. Swoją postawą zaimponowała też Radamesowi – na początku umiejętnością walki, następnie nieokazywaniem strachu, a momentami nawet hardością, wreszcie swoją miłością do nubijskiego ludu. Z czasem jednak na jej stanowczym charakterze zaczęły pojawiać się drobne rysy, które pokazały, że Aida ma w sobie także subtelność i czułość. Połączenie mocnego głosu z targającymi nią skomplikowanymi uczuciami do Radamesa dało fenomenalny efekt w utworze Łatwo żyć się da. Wyśpiewane przez Anastazję emocje sprawiały, że przez całą piosenkę czułam niemalże wyładowania elektryczne na całym ciele. A repryza Zawiłej gry, kiedy to początkowy smutek i zrezygnowanie zostają zastąpione przez wiarę, że miłość do Radamesa da jej siłę na przeżycie ostatnich chwil? Mistrzostwo!
Radames Pawła Mielewczyka przeszedł podwójną przemianę: jedną w trakcie spektaklu, a drugą między setem pandemicznym a wznowieniowym. Najpierw zuchwały, arogancki i porywczy – rok później wyniosły, bezczelny i ironiczny. Gdybym spotkała takiego człowieka na swojej drodze, to prawdopodobnie już po kilku minutach miałabym go serdecznie dość i modliła się, by nigdy więcej nie mieć z nim do czynienia. Początkowo podnosił mi ciśnienie regularnie i mogłam tylko zgrzytać zębami, słysząc nonszalanckie czy kpiące zdania płynące z jego ust. A później okazało się, że… kto się czubi, ten się lubi.
I chociaż obie wersje wywoływały we mnie podobne odczucia, to ta druga interpretacja przekonała mnie o wiele bardziej – pokazała, że w egipskim kapitanie tkwi więcej różnorodności niż można to dostrzec na pierwszy rzut oka. W początkowych scenach zbyt pewny siebie; odniosłam nawet wrażenie, że próbuje ukryć to, jak Aida zaimponowała mu w walce, i chowa to pod maską lekkiej zarozumiałości. Jednak przejawia także ludzki odruch, gdy odsyła nubijskie kobiety do pracy przy żniwach zamiast do kopalni, gdzie nie miałyby żadnej szansy na przeżycie. Chwilę później również Mereb próbuje przekonać Aidę, że jego pan nie jest tak bezduszny, jak może się wydawać: uratował go z rąk żołnierzy przed śmiercią i zaopiekował się nim.
Relacja Aidy i Radamesa jest emocjonalnym rollercoasterem. Nubijska księżniczka darzy egipskiego kapitana wyłącznie nienawiścią; dopiero z czasem odkrywa, że mężczyzna potrafi okazywać inne uczucia, które popiera także czynami. Zastanawiam się zresztą, na ile tak naprawdę w Radamesie zachodzi przemiana, a na ile odkrywa w sobie głęboko ukrytą czułość i troskę. Wszak okazywanie uczuć nie było mu wcześniej potrzebne – swoimi żołnierzami musiał dowodzić twardą ręką, a małżeństwo z Amneris zostało zaaranżowane przez jego ojca kilka lat wcześniej. Tym bardziej zastanawiające są jego słowa dotyczące przyszłego władania Egiptem. Nagle ulatnia się jego zuchwałość, a pojawiają zagubienie i obawa, czy poradzi sobie w nowej roli, o której wcale nie marzył – bo Radames to typ podróżnika i wolnego ducha, czemu daje wyraz w utworze Ulotne urzeczenie.
Paweł Mielewczyk świetnie operuje swoim głosem – jego barwa i tonacja mówią bardzo dużo o zmianach, jakie zachodzą w granym przez niego bohaterze. Na początku jest mocny, głośny, wyrazisty. Później, kiedy rozmawia z Aidą, staje się mniej szorstki, wybrzmiewają w nim delikatniejsze i czulsze tony. W stosunku do Amneris czuć pewną obojętność; z kolei w rozmowie z ojcem (Jak ojciec, tak syn) słychać zaciekłość i wybuchowość. Znakomicie ukazuje też różnorodne uczucia – składa rozpaczliwą deklarację o wspólnej ucieczce, wyrzuca z siebie wściekłe „to byłaby okrutna ironia losu”, przeplatając to jednocześnie miękkimi i uczuciowymi partiami w utworze Gwiazdy piszą los. Pod koniec spektaklu doskonale wybrzmiewają smutek i zrezygnowanie Radamesa, a jego ostatnie słowa skierowane do Aidy są wypowiedziane gwałtownie, ale zarazem tak prawdziwie, że nie miałam wątpliwości, że spełni swoją obietnicę.
Podtrzymuję też swoje zdanie co do postaci Amneris – egipska księżniczka jest najbardziej nieszczęśliwą oraz tragiczną bohaterką tej historii. Początkowo sprawia wrażenie rozpieszczonej laleczki, skupionej na wyglądzie i strojach. Jednak z czasem okazuje się, że jest to tylko fasada, pod którą kryje się zagubiona i samotna dziewczyna, próbująca sprostać oczekiwaniom wszystkich wokół. „Ludzie chcieliby mieć boginię” – wyznaje w pewnym momencie Aidzie łamiącym się głosem. Nubijska księżniczka świetnie ją rozumie, czym szybko zaskarbia sobie sympatię oraz zaufanie Amneris. Tym bardziej nie dziwi reakcja córki faraona, gdy dowiaduje się o zdradzie przyjaciółki. Żal i ogromny smutek stara się zastąpić stanowczością, która wybrzmiewa w ostatniej rozmowie z ojcem.
Natalia Krakowiak genialnie oddała tę nieco zabawniejszą wersję Amneris. Kokietka uciekająca w przebieranki – W rękawie as to był jej popis! I absolutnie podziwiam to, że bywały momenty, gdy Natalii udawało się ugotować samego Radamesa. Z kolei Amneris w interpretacji Agnieszki Przekupień jest dużo bardziej wyważona. Jej rozpacz w utworze Znam prawdę rozdziera serce na milion kawałków. I to właśnie z bohaterką graną przez Agnieszkę zżyłam się najbardziej, z nią odnalazłam najwięcej wspólnych punktów.
Jan Bzdawka w roli Dżosera jest zły do szpiku kości. Przebiegły i pewny siebie, dąży po trupach do celu. Nie potrafi przyjąć do wiadomości, że władza jest tak naprawdę jego pragnieniem – Radamesa nie interesuje bowiem przejęcie tronu po faraonie. I chociaż nietrudno uwierzyć kapitanowi, kiedy twierdzi, że nie jest taki jak jego ojciec, to jednak błysk szaleństwa w oczach Pawła Mielewczyka w scenie kłótni z Dżoserem przez chwilę napawa niepokojem.
Zaskoczyło mnie to, w jak różny sposób można zagrać jedną postać – mowa tutaj o Merebie, nubijskim słudze egipskiego kapitana. Bohater Piotra Janusza jest takim trochę kumplem z piaskownicy. Szybko otacza Aidę opieką, pomaga jej w miarę swoich możliwości. Bez wahania deklaruje, że odda całe zgromadzone złoto, by pomóc w ucieczce władcy Nubii. Przez większość spektaklu bawi widza do łez, żeby na koniec, śpiewając repryzę Wiem, kim jesteś, zostawić go ze złamanym sercem. I mimo że przemawiają przez niego wówczas rozgoryczenie i niezrozumienie sytuacji, to jednak od razu staje w obronie Aidy, poświęcając tym samym własne życie. Zupełnie inaczej wykreował Mereba Michał Piprowski – jego bohater momentami zdaje się pochodzić z zupełnie innego świata. Jest w nim coś nierealnego; przypomina trochę psotnego pustynnego duszka, niczym egipska wersja Puka ze Snu nocy letniej Shakespeare’a.
Mój niezmienny podziw budzi zespół wokalno-taneczny, na czele z takimi osobami jak Agata Bieńkowska, Klaudia Buczniewska, Patrycja Mizerska, Jeremiasz Gzyl, Andrzej Skorupa, Kamil Frątczak czy Wiktor Korzeniowski. Absolutnie zachwyca mnie ten perfekcjonizm, który za każdym razem prezentują na scenie. Od razu można dostrzec, że nie ma tam żadnego przypadkowego dźwięku czy ruchu – każdy jest skrupulatnie zaplanowany i bezbłędnie odtworzony. Największe wrażenie zrobiły na mnie dwa utwory: pod względem choreograficznym Taniec sukni, natomiast pod kątem wokalnym Miłość bogów.
Nie da się zaprzeczyć, że Aida to przede wszystkim dość typowa romantyczna historia dwojga ludzi, którzy ze względu na różne przeszkody nie mogą być razem. Jednak za spory plus uznaję to, że nie została nam ukazana kolejna miłość od pierwszego wejrzenia – w tym przypadku bohaterowie potrzebowali jednak kilku spotkań i sprzeczek, żeby odkryć, jak wiele ich łączy.
Istotny w tym wszystkim jest także dylemat Aidy – co jest ważniejsze: powinność wobec ojczyzny czy miłość do mężczyzny, którego nie powinna jednak kochać? Nie bez znaczenia jest tutaj rozmowa głównej bohaterki z ojcem przebywającym w więzieniu, który wręcz rozkazuje jej, by wyrzuciła egipskiego kapitana ze swojego serca. Mereb również nie potrafi jej zrozumieć – zwłaszcza gdy żołnierze Dżosera zabierają Nehebkę, a Aida chwilę później udaje się na spotkanie z Radamesem. Nie mógł przecież wiedzieć, że dziewczyna podjęła wówczas jedną z najtrudniejszych decyzji w swoim życiu – jak przystało na prawdziwą księżniczkę, mającą świadomość, że jest nadzieją całego swojego ludu.
Aida to wreszcie opowieść o dwóch kobietach – księżniczkach wrogich państw, które paradoksalnie mają ze sobą więcej wspólnego niż mogłoby się początkowo wydawać. Aida stoi na czele zniewolonego ludu nubijskiego, który upatruje w niej szansy na zmianę losu i powrót do ojczyzny. Nie może okazać słabości i zdaje sobie sprawę, że dopóki trwa wojna, jej miłość do egipskiego kapitana będzie rozpatrywana w kontekście egoizmu, a może nawet i zdrady. Aida jest zmuszona zatem odsunąć na bok swoje własne uczucia, bo tego wymaga od niej królewski tytuł.
Natomiast głównym zadaniem Amneris jest olśniewać i zachwycać – bo lud egipski chce widzieć w niej boginię, a nie zwykłego człowieka. Dnie spędza zatem na przebierankach i dbaniu o własny wygląd. Jest lekceważona niemal przez wszystkich mężczyzn: Dżoser traktuje ją z pobłażliwością, faraon – chociaż świadomy bliskiego końca – nie wierzy, że córka poradzi sobie z zastąpieniem go w roli władczyni. Ale najbardziej musiało boleć Amneris zachowanie Radamesa. Obojętność widać było na kilometr, politowanie dało się usłyszeć w niejednej wypowiedzi. Dopiero moment, gdy egipska księżniczka poznała prawdę o swojej przyjaciółce i narzeczonym, dał jej siłę. Co prawda najpierw musiała zmierzyć się z rozpaczą oraz poczuciem ogromnej zdrady i osamotnienia, ale finalnie udowodniła wszystkim, że jest gotowa na objęcie tronu – nadal jednak pozostając najbardziej nieszczęśliwą bohaterką tej historii.
Musical Eltona Johna i Tima Rice’a zachwyca przede wszystkim muzycznie – chociaż przyznaję szczerze, że dopiero po pewnym czasie mocno przemówiły do mnie też teksty utworów w tłumaczeniu Michała Wojnarowskiego. Spektakl wyreżyserowany przez Wojciecha Kępczyńskiego oszałamia i zadziwia swoją precyzją. Scenografia Mariusza Napierały – mimo że oparta na ekranach ledowych – robi duże wrażenie, a kostiumy Doroty Kołodyńskiej są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, podobnie zresztą jak choreografie Agnieszki Brańskiej.
Nie wiem, czy inna realizacja przemówiłaby do mnie tak samo mocno jak ta z Teatru Muzycznego Roma. Jednak żegnając się z warszawską Aidą, mogę z całą pewnością powiedzieć, że trafia na listę najważniejszych spektakli, które zajmują w moim sercu specjalne miejsce.
Będę tęskniła za wyprawami do Egiptu, ale wiem też, że przyszedł czas, by zamknąć wrota grobowca po raz ostatni. „Za każdym zakrętem Nilu jest jakiś świat, który tylko czeka, żeby go odkryć” – te słowa Radamesa skierowane do Aidy zapadły mi w pamięć najbardziej i to właśnie nimi chcę zamknąć tę opowieść.
Chociaż – biorąc pod uwagę tę piękną muzealną klamrę kompozycyjną – mam nadzieję, że odnajdziemy się w tym innym świecie. Dlatego nie mówię „żegnajcie”, a „do zobaczenia”!
Aida (Teatr Muzyczny Roma, Warszawa)
Premiera: 26 października 2019 r.
Reżyseria: Wojciech Kępczyński
Przekład: Michał Wojnarowski
Muzyka: Elton John
Teksty piosenek: Tim Rice
Libretto: Linda Woolverton, Robert Falls, David Henry Hwang
Kierownictwo muzyczne: Jakub Lubowicz
Scenografia: Mariusz Napierała
Kostiumy: Dorota Kołodyńska
Choreografia: Agnieszka Brańska
Reżyseria światła: Marc Heinz
Reżyseria dźwięku: Paweł Kacprzycki, Jan Kluszewski
Obsada: Anastazja Simińska / Natalia Piotrowska-Paciorek / Ewa Kłosowicz-Bociąga / Sylwia Banasik-Smulska, Paweł Mielewczyk / Marcin Franc / Janek Traczyk, Agnieszka Przekupień / Natalia Krakowiak / Monika Walter / Sylwia Banasik-Smulska, Piotr Janusz / Michał Piprowski, Jan Bzdawka / Janusz Kruciński, Katarzyna Kanabus / Maria Juźwin, Wojciech Machnicki / Wojciech Paszkowski / Krzysztof Bartłomiejczyk, Krzysztof Cybiński / Przemysław Redkowski oraz zespół wokalno-taneczny
Fot. teatrroma.pl