Wiosną ubiegłego roku przez Polskę przetoczył się istny armagedon pod postacią strajku nauczycieli. Zainteresowanie mediów tą sprawą było niemałe, a liczba „ekspertów” rosła w zastraszającym tempie. Pojawiły się głosy poparcia, ale częściej dochodziło do rozliczania nauczycieli. Bo zarobki wystarczające, bo tyle wolnego, bo to przecież nie męcząca praca fizyczna. A i moment nieodpowiedni, bo matury już za pasem.
Zupełnym przypadkiem (bo spektakle planowane są przecież ze znacznym wyprzedzeniem) lubelska prapremiera Kowbojów idealnie wstrzeliła się tematycznie w tamten okres. I mimo że strajk nauczycieli jest za nami, może warto zadać sobie pytanie: to co z tym polskim systemem edukacji? Czy faktycznie jest tak źle? Komu należałoby współczuć? I co do tego wszystkiego mają kowboje?
Patrząc na dekoracje, można odnieść wrażenie, że znajdujemy się na Dzikim Zachodzie, a chwilę po trzecim dzwonku na scenę wypadnie grupa mężczyzn z rewolwerami. Rzeczywistość okazuje się jednak nieco inna – zamiast Zachodu mamy Wschód (jeżeli brać pod uwagę położenie geograficzne Lublina), a pomieszczenie rodem z westernu okazuje się pokojem nauczycielskim.
Spektakl nie ma wyrazistej fabuły, jest to raczej połączenie kilku wątków dotyczących polskiej oświaty i problemów, z którymi zmagają się wszyscy zaangażowani w edukację. Poszczególni bohaterowie przedstawiają sytuację z własnej perspektywy.
Każdy z aktorów ma na scenie swój moment i każdy ma coś do powiedzenia. W mojej pamięci najbardziej utkwiły dwa monologi Daniela Dobosza, grającego nauczyciela geografii. Jego postać wzbudza chyba powszechną litość. On sam wstydzi się swetra z przeceny czy niemodnych okularów. Opowiada o braku autorytetu wśród uczniów. Nie lepiej czuje się w pokoju nauczycielskim – kilka razy zadaje Edycie pytanie, czy może usiąść na wolnym krześle. Nawet we własnym domu zamyka się w pokoju, sprawdzając kartkówki, żeby tylko uniknąć konfrontacji z żoną. Wspomina okres zaraz po studiach, kiedy świat stał przed nim otworem, kiedy miał jeszcze siły i chęci do pracy, a także potrzebę rozwijania się. Teraz jest już tylko smutnym koniem pociągowym, który przez chwilę marzy o byciu dzikim mustangiem, przewodnikiem stada. Przemiana ta szybko zostaje ujarzmiona przez dyrektora szkoły.
Świetną postać wykreowała również Edyta Ostojak – młoda nauczycielka zaraz po studiach. Ona jeszcze nie doświadczyła tego rozczarowania szarą szkolną rzeczywistością. Przez rok, dwa wystarczy jej zapału, później wypali się tak, że jej prochy będą unosiły się w tej szkole przez dekady. Na razie próbuje jeszcze buntu – staje murem za uczniami, bawi się w zajęcia pozalekcyjne. Uzbrojona w kowbojki i burzę loków przypomina lwicę, która walczy o młode lwiątka – uczy je przetrwania, stara się chronić przed silniejszymi osobnikami. Narusza też panujące zasady, siadając na miejscu starszej koleżanki, czy próbuje wskazać młodemu dyrektorowi brak konsekwencji w zachowaniu. Nie bierze udziału w próbach udawania przed panią kurator, że całe grono pedagogiczne z ich szkoły jest perfekcyjnie działającym systemem.
Jolanta Rychłowska bardzo dobrze sprawdza się w roli surowej matematyczki. Ona już dawno przestała wierzyć w sens misji, jaką jest nauczanie kolejnych pokoleń. Do pracy podchodzi schematycznie, obojętnie. Stara się zgasić entuzjazm młodej koleżanki, dowodząc, że nie prowadzi to do niczego dobrego. Bardziej niż wizyta pani kurator przeszkadza jej fakt, że Edyta ośmieliła się zająć jej miejsce w pokoju nauczycielskim. Wobec nieposłusznych stosuje niezawodną metodę „pif-paf”.
Ciekawy jest również Maciej Grubich, który nie do końca potrafi się zdecydować, czy jest poważnym dyrektorem w garniturze, czy jednak młodym wuefistą w sportowym stroju. Stara się sprawiać wrażenie, że wszystko ma pod kontrolą. Głos pani kurator uświadamia mu jednak, że po pierwsze jest w błędzie, a po drugie – przed kuratorium nic się nie ukryje. Chce być kolegą dla wszystkich, ale zamiast rozmowy z innymi pracownikami słyszymy wyłącznie jego monologi na własny temat. Pod pozą luzaka skrywa niepewność wynikającą z jego młodego wieku oraz braku doświadczenia.
Zbuntowaną uczennicę poprawnie zagrała Justyna Janowska. Niepokorna dziewczyna przegrywa z bezlitosnym systemem edukacji. Jej największą bolączką są lekcje matematyki, co dodatkowo podkreśla nauczycielka w bardzo drastyczny sposób: zero zawsze było, jest i będzie zerem. Justyna pragnie powrócić do szkoły po latach jak na cmentarzysko. Może jest to zapowiedź tego, co wydarzy się pod koniec spektaklu? A może jest to pewnego rodzaju metafora i będzie chciała „spalić” szkołę, żeby zostawić za sobą przeszłość spędzoną za jej murami, a skupić się jedynie na przyszłości, którą reprezentują towarzyszące jej rekwizyty?
Komediowo-tragiczną postać rewelacyjnie zbudował Przemysław Gąsiorowicz, czyli „pan w skarpetkach”. Scena rozmowy z Justyną, a właściwie skierowanego do niej monologu dobitnie pokazuje, że ani nie zna swojego dziecka, ani nie za bardzo wie, jak z nim rozmawiać. Zadaje mnóstwo pytań, jednocześnie zapychając usta córki obiadem. Nie czeka na jakąkolwiek odpowiedź, a kiedy słyszy w końcu cichuteńkie „tak”, wydaje się tak zdziwiony, jakby zupełnie zapomniał o jej obecności. Łatwo przychodzi mu ocena innych, jak choćby wskazywanie, którzy nauczyciele nie nadają się do pracy, przy jednoczesnym podlizywaniu się matematyczce, która jest zmęczona i brakiem pokory ze strony uczennicy, i nachalnością jej ojca. Nic więc dziwnego, że w ostatecznym rozrachunku obleje egzamin z życia.
Wszyscy bohaterowie czują na plecach oddech (czy też dym z papierosa) pani kurator, która początkowo w ogóle nie pojawia się na scenie. Jednak kilka razy słyszymy jej głos, a sama zapowiedź kontroli wzbudza strach i popłoch wśród pracowników szkoły. Dobrze w tej roli sprawdza się grająca gościnnie Sonia Roszczuk, słabiej wypada zastępująca ją Dorota Ignatjew (notabene była dyrektor naczelna Teatru Osterwy). Pani kurator mówi niewiele, raczej obserwuje niż uczestniczy w rozgrywających się wydarzeniach. I chociaż wydawałoby się, że będzie surową urzędniczką w garsonce i z teczką w dłoniach, to i tym razem spotyka nas zaskoczenie. To ona przekazuje krnąbrnej uczennicy swój pióropusz. Ona podpala budynek szkoły, przez co przenosimy się do namiotu ustawionego na jakimś odludziu. Wreszcie to ona w finałowej scenie tłumaczy nauczycielom i rodzicowi, co próbuje powiedzieć im dziecko. Dorośli potrafią się zdobyć jedynie na ciągłe powtarzanie jednego pytania: co? co? co?
Muszę przyznać, że mimo przeciętnej i przeciągniętej końcówki Anna Smolar i Michał Buszewicz bardzo dobrze uchwycili sedno narastającego problemu, sprytnie porównując szkołę do Dzikiego Zachodu. I nie chodzi tu już nawet wyłącznie o kwestię nauczycieli, ale o cały system edukacji. Czy jedynym sposobem na uzyskanie autorytetu jest ujarzmienie młodzieży? Czy słabi członkowie stada muszą być bezwzględnie eliminowani? Czy każdy kowboj musi samotnie mierzyć się z nieokrzesanymi młodymi osobnikami? I wreszcie – kto tutaj tak naprawdę jest czarnym charakterem, a kto jego ofiarą?
Próbujmy zrozumieć, nie krytykować i zastraszać. Rozmawiajmy, nie strzelajmy. Przekazujmy sobie dobre emocje, nie atakujmy innych swoją frustracją i agresją. Myślmy, nie realizujmy bezmyślnie narzuconego schematu.
Podyskutujmy o kondycji polskiej oświaty, zaproponujmy zmiany, ale bez pośpiechu. Zróbmy to z głową, rozsądnie, a szkoła nie stanie w płomieniach.
Kowboje (Teatr im. Juliusza Osterwy, Lublin)
Premiera: 12 kwietnia 2019 r.
Reżyseria: Anna Smolar
Scenariusz: Anna Smolar, Michał Buszewicz
Scenografia, kostiumy: Anna Met
Opracowanie muzyczne, reżyseria świateł: Rafał Paradowski
Obsada: Justyna Janowska, Edyta Ostojak, Sonia Roszczuk/Dorota Ignatjew, Jolanta Rychłowska, Daniel Dobosz, Maciej Grubich, Przemysław Gąsiorowicz
Fot. Natalia Kabanow (teatrosterwy.pl)
Tytuł: cytat z piosenki Jałowiec zespołu happysad