Mistrz i Małgorzata – dzieło życia Michaiła Bułhakowa, powieść w powieści, jedna z najważniejszych książek XX wieku. Liczba wątków zawartych w tej historii sprawia, że już sama adaptacja może sprawić niemały problem, natomiast stworzenie musicalu na bazie tego materiału wydaje się już zupełnie karkołomnym zadaniem. Tego wyzwania podjęli się jednak Janusz Józefowicz, Janusz Stokłosa, Jurij Riaszencew oraz Andrzej Poniedzielski.
Tuż po premierze Internet zalała fala niepochlebnych recenzji i negatywnych opinii, pojawiły się także pogłoski o konflikcie między reżyserem a zespołem. Jednak nawet to nie zniechęciło mnie, żeby na własne oczy przekonać się, jaki jest efekt końcowy owej „megaprodukcji roku”. Do samego rozpoczęcia miałam jeszcze nadzieję, że może nie będzie tak źle.
Niestety – było.
Zacznijmy od rzeczy podstawowej, czyli adaptacji tekstu. Udało mi się połapać w wydarzeniach rozgrywających się na scenie tylko dlatego, że dobrze znam powieść Bułhakowa. Natomiast osoby, które nie miały z nią wcześniej do czynienia, zostały właściwie pozbawione szans na zrozumienie tego spektaklu. Co prawda sama książka nie należy do najłatwiejszych, zawiera przeskoki fabularne, a liczba nazwisk może przyprawić o ból głowy, ale przy odrobinie skupienia i dobrych chęci jak najbardziej można się w tym wszystkim odnaleźć.
Nie jest możliwe stworzenie wiernej adaptacji teatralnej Mistrza i Małgorzaty, ponieważ materiału do przerobienia jest po prostu zbyt wiele. Tym samym oczywiste jest, że należy dokonać pewnych cięć i skrótów – ale dobrze by było, gdyby ta obróbka tekstu miała przynajmniej ręce i nogi. Gdyby nikt nie pozbawiał jej jeszcze głowy, to już w ogóle byłoby idealnie. Tymczasem adaptacja zaproponowana przez twórców gdyńskiej realizacji sprawia wrażenie, jakby składała się z losowo wybranych fragmentów. W dodatku niektóre sceny to po prostu długie cytaty zaczerpnięte wprost z książki, a część jest dziwnie poskracana, przez co pewne kwestie zostają zupełnie pozbawione sensu.
Można byłoby też usunąć ze scenariusza kilka momentów, które niewiele wnoszą do fabuły – jak przylot Małgorzaty nad rzekę, oczekiwanie zarządu Massolitu na przybycie Berlioza czy pochód przy dźwiękach Międzynarodówki (hymn ZSRR w latach 1922–1944). Pomysł na tę ostatnią scenę mógłby się sprawdzić, gdyby w całym spektaklu położono większy nacisk na kwestię konfliktu jednostki z prześladującą ją władzą. Tymczasem w tej adaptacji nie ma żadnej myśli przewodniej, wokół której zbudowana byłaby cała narracja – mimo że w programie do spektaklu zawarte jest zdanie: Moskwa – poczucie humoru, z jakim Bułhakow opowiada o strasznych czasach dyktatury stalinowskiej, sugeruje satyryczną konwencję przedstawienia tego wątku. No cóż, widz może uświadczyć w tym spektaklu wielu rzeczy, ale satyra zdecydowanie do nich nie należy.
Znajdzie się też parę scen z kompletnie niewykorzystanym potencjałem – jak wiosenny bal pełni księżyca. W powieści zawarte są opisy pełne przepychu i niezwykłości, natomiast w gdyńskim teatrze widz musi zadowolić się wątpliwej jakości nagraniami z latającymi żyrandolami, a samo witanie gości przez Małgorzatę niepotrzebnie się przedłuża. Podobnie wygląda to w przypadku seansu czarnej magii w Variétés – liczyłam na bardziej angażującą scenę. Tymczasem dostałam męczące i głośne zamieszanie związane ze zniknięciem garderoby kilku pań oraz poważnych panów bacznie przyglądających się widowni, którzy wyglądali, jakby za chwilę mieli wyciągnąć broń.
Problem może stanowić też zbyt duża liczba postaci, zwłaszcza w przypadku, gdy materiał podstawowy trzeba mocno okroić. Wujek Berlioza czy zamieniony w wieprza Nikołaj Iwanowicz nie są bohaterami kluczowymi dla rozgrywających się wydarzeń. Spokojnie można było z nich zrezygnować, ponieważ wprowadzali jedynie dodatkowy chaos.
Obroniłyby się postaci Annuszki oraz Nataszy… gdyby nie to, że ich obecność nie została tak naprawdę wykorzystana. Annuszka pojawia się głównie w chórze złożonym z mieszkańców Moskwy i można ją dostrzec na schodach, gdy akcja przenosi się do mieszkania na Sadowej. Kluczowa scena – czyli wypadek Berlioza, który pośliznął się na wylanym oleju słonecznikowym – pokazana jest jedynie na nagraniu. Z kolei ciągła obecność Annuszki na klatce schodowej i nieustanne zapuszczanie żurawia do przeklętego mieszkania aż prosiło się o zagranie sceny z zagubioną złotą podkową. Podobnie wygląda sprawa z Nataszą: pojawia się po przemianie Małgorzaty w wiedźmę, towarzyszy jej w trakcie lotu, ale nie pomaga swojej pani w przygotowaniach do balu, a jej wątek nie jest zakończony.
Kolejnym problemem wynikającym ze złej adaptacji tekstu jest to, że w ogóle nie wybrzmiewają najistotniejsze kwestie. Nie do końca wiadomo, w jakim celu szatan przybył do Moskwy, miłość Małgorzaty i jej poświęcenie zostają spłycone, a zagadnienia dotyczące dobra i zła zupełnie zanikają. Również zakończenie spektaklu jest kompletnie wypaczone: Woland i jego świta nie opuszczają Moskwy, a mistrz i Małgorzata otrzymują nie tyle spokój, co happy end rodem z bajek Disneya czy komedii romantycznych. Na plus można zaliczyć wątek dzieciobójczyni Friedy, nad którą lituje się Małgorzata. Jednak – mimo wszystko – jest to tylko epizod, który po prostu nieźle wygląda na tle reszty scenariusza.
W swojej powieści Bułhakow zawarł całkiem sporo humoru, ale trzeba to po pierwsze dostrzec, a po drugie – umiejętnie zagrać. Niestety, w tym spektaklu zdecydowana większość żartobliwych sytuacji kompletnie nie ma siły przebicia – choćby dlatego, że tempo wypowiadania niektórych kwestii przypomina serię z karabinu maszynowego i widz nie dostaje nawet krótkiej chwili, żeby przyswoić usłyszane właśnie słowa.
Mistrz i Małgorzata jako musical: pomysł z jednej strony intrygujący, z drugiej – dość abstrakcyjny. Złożoność powieści Bułhakowa sprawia trudności adaptacyjne, a co dopiero stworzenie piosenek na podstawie tego materiału! Niestety, tak jak miałam wątpliwości, czy to w ogóle jest możliwe, tak gdyńska produkcja tylko mnie w tym utwierdziła. Teksty są kompletnie nijakie – tutaj przykładem może być utwór śpiewany przez mistrza i Małgorzatę w finale spektaklu: Wiara bywa nadzieją. Nadzieją na miłość / Będzie tak. Tak będzie bo tak jest / Tak, właśnie tak jak jest. / I niech płonie nasz ogień / Księżyc niech będzie sobie / Ach! I wieczność i wino i Ty / Czasem za całą wiarę, nadzieję / I miłość / Ach! I wieczność i wino i Ty / Tylko ja i Ty. Fragment ten pochodzi z programu do spektaklu i – jeśli mam być szczera – to zmęczyło mnie już samo przepisywanie tych kilku wersów. Nieco lepiej wypada sama muzyka – momentami słuchało się jej całkiem dobrze – ale podobnie jak w przypadku tekstów była za mało charakterystyczna, żebym po wyjściu z teatru mogła odtworzyć w głowie chociaż krótki fragment. Spodobał mi się natomiast pewien zabieg: nasilająca się muzyka odzwierciedlająca ból głowy Piłata, która urywa się nagle, gdy przepowiada mu to Jeszua. Szkoda tylko, że melodia wznowiona jest zbyt szybko i przez to ten efekt zostaje zaprzepaszczony. Ciekawe było także różne tło muzyczne dla kłaniających się na brawach pojedynczych bohaterów lub całych ich grup.
Nie wiem też, czy to przez słabe nagłośnienie, czy przez nadmiar głosów, ale miałam problem ze zrozumieniem tekstów zbiorówek. Nie do końca też podeszło mi zaangażowanie tak dużego zespołu – być może na niektórych zrobiło to wrażenie, jednak dla mnie wprowadziło zbyt duży chaos, zarówno pod względem choreografii, jaki i zrozumienia tekstów utworów.
Podobał mi się za to zabieg wprowadzenia mieszkańców Moskwy jako chóru komentującego wydarzenia rozgrywające się na scenie. Są to krótkie i żywiołowe wstawki, ale wypadają naprawdę dobrze – być może też dlatego, że ów chór nie jest zbyt liczny, dzięki czemu wiadomo, o czym w ogóle śpiewają. Podobnie na plus można zapisać pojawianie się postaci mistrza w scenach jerozolimskich, kiedy autor powieści o Piłacie staje się jednocześnie narratorem opisującym wydarzenia.
Sprawdzają się niektóre elementy scenografii – zburzenie muru robi wrażenie, podoba mi się także różnorodne wykorzystanie schodów. Słabe są natomiast efekty specjalne w postaci fajerwerków zapowiadających przybycie kogoś ze świty Wolanda. Nie do końca też wiem, czy potrzebne było wprowadzanie tylu drzew na kółkach imitujących park, które zostały wykorzystane tylko do jednej sceny – później (symbolicznie) zostaje tylko jedno z nich.
Mam też wątpliwości, czy udział żywego psa w tym spektaklu był absolutnie konieczny. Tak, w powieści jest wiernym towarzyszem Piłata, jednak jestem pewna, że dało się to ograć zupełnie inaczej niż (prawdopodobnie) skupiać się na podkarmianiu psa, żeby stał spokojnie. W dodatku muzyka w tym spektaklu gra dosyć głośno, co raczej nie jest zbyt komfortową sytuacją dla zwierzęcia. Oczywiście jestem przekonana, że pies ma zapewnioną odpowiednią opiekę, jednak nadal ten pomysł mnie nie przekonuje.
Fatalnie wypadają materiały video. O ile nagrania z pierwszego aktu są po prostu absolutnie zbędne (pochód, śmierć Berlioza, Lichodiejew w Jałcie), tak nagrania z aktu drugiego wołają o pomstę do samego piekła. Cytując za programem do spektaklu: „Piąty wymiar” – fantastyczny świat, który poznamy, podążając za Małgorzatą w scenie lotu, skłania do przekroczenia granic inscenizacyjnych tradycyjnego teatru. Pokonanie grawitacji i przejście z siermiężnej, komunistycznej rzeczywistości w piąty wymiar opowiemy językiem filmu. Technologia 3D zdaje się być stworzona właśnie dla tej części inscenizacji i myślę, że Michaił Bułhakow zgodziłby się ze mną w tej kwestii. W żadnym razie nie uważam się za ekspertkę w tym temacie, ale moim skromnym zdaniem Bułhakow to się raczej w grobie przewraca, widząc te tandetne sztuczki. Zaczynając od tanich efektów, które miały być zrealizowane w technologii 3D, przez pytanie po co – skoro jesteśmy w teatrze, a nie w kinie, i aktorzy spokojnie mogliby zagrać te fragmenty na scenie – kończąc na bardzo nietaktownym sposobie sfilmowania zupełnie nagich aktorek. Żeby nie było niedomówień: nie mam nic przeciwko nagości na scenie, zwłaszcza kiedy jest ona uzasadniona. Jednak o ile uzasadnienie jeszcze się znajdzie, bo nagość pojawia się w powieści Bułhakowa, tak jest ona przedstawiona w sposób prostacko wręcz dosłowny. I naprawdę współczuję aktorkom, że dostały takie właśnie zadanie, zwłaszcza kiedy przypomnę sobie pospektaklową dyskusję panów oceniających biusty oglądanych wcześniej kobiet.
Całe to przedsięwzięcie ratuje przede wszystkim obsada – w zdecydowanej większości są to zupełnie nowe dla mnie osoby. Największe wrażenie zrobili dwaj panowie: Jakub Brucheiser w roli mistrza oraz Robert Gonera jako Woland. Brucheiser daje z siebie 100% i jest bardzo wiarygodny jako pisarz zniszczony przez system. Również Gonera świetnie poradził sobie z bardzo wymagającą rolą samego szatana – był odpowiednio dostojny i wyważony. Zabrakło mi jedynie większej zagadkowości i odrobiny niepokoju, jednak nawet bez tego była to jedna z lepszych ról w tym spektaklu. Bardzo dobrze radzą sobie Beata Kępa jako Małgorzata oraz Filip Bieliński jako Iwan Bezdomny. Fantastyczny był Korowiow grany przez Marka Sadowskiego – rewelacyjnie operował głosem oraz ruchem. Doskonale wypadają także główni bohaterowie wydarzeń z Jeruszalaim: Jeszua Ha-Nocri (Maciej Podgórzak), Poncjusz Piłat (Krzysztof Kowalski) oraz Mateusz Lewita (Krzysztof Wojciechowski).
Niedosyt pozostawiły we mnie postaci Azazella i Bengalskiego. Azazello (Aleksy Perski) za nic w świecie nie potrafił być w moich oczach najgroźniejszym członkiem świty Wolanda, natomiast Bengalski (Tomasz Więcek) kompletnie nie potrafił przyciągnąć mojej uwagi jako irytujący konferansjer w teatrze Variétés. Zbyt często ich kwestie były wypowiadane dość automatycznie, bez większych emocji czy zmian głosu.
Jednak najbardziej niewykorzystany potencjał tkwi w Behemocie, który jest jednym z najbardziej charakterystycznych bohaterów w powieści Bułhakowa. I absolutnie nie winię tutaj Sebastiana Wisłockiego – po prostu jego rola została napisana w zły sposób i ciężko było wyciągnąć z tego cokolwiek więcej. Mało tego, przebranie Behemota w typowy strój czarnego kota przypominało raczej kostium rodem z teatrzyku dla dzieci. Grający go aktor nie miał nawet okazji, żeby wykorzystać mimikę – a przynajmniej ja nie potrafiłam tego dostrzec z siódmego rzędu. Ale tekst o wódce padł, widownia wybuchnęła śmiechem i wszyscy zadowoleni…
Jadąc do Gdyni, obiecałam sobie, że zapomnę o poprzednich wersjach scenicznych Mistrza i Małgorzaty, które miałam okazję zobaczyć, a także o wszystkich przeczytanych opiniach, i ocenię ten spektakl, odnosząc się wyłącznie do tekstu książki. Co nie zmienia faktu, że oczekiwania mimo wszystko były spore – miałam przecież obejrzeć inscenizację mojej ukochanej powieści.
Gdybym nie znała wcześniej tego materiału, a ktoś powiedziałby mi, że jest to jedna z najważniejszych i najbardziej znanych książek XX wieku, to szczerze bym się zdziwiła. Tymczasem pozostaje mi tylko zastanawiać się, co twórcy tego spektaklu mieli właściwie na myśli, ponieważ ewidentnie nie nadążają za Bułhakowem. Z genialnej, wielowarstwowej powieści zrobili niezrozumiały bełkot, który tym samym właściwie wyklucza widzów niezaznajomionych z tym tekstem. A chyba nie tak powinno być.
Nieźle wypadają sceny mówione – może dlatego, że bazują na klasycznym Bułhakowie. Natomiast jako musical ten spektakl zupełnie się nie sprawdza. Nie mam w sumie większych zarzutów pod względem aktorskim czy wokalnym, mało tego – niektóre wykonania zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie. Ale jeśli po wyjściu z teatru pamięta się tylko Międzynarodówkę, to raczej nie jest zbyt dobrze…
Kiedy zawitałam do gdyńskiego teatru równo trzy tygodnie po premierze, podobno ten spektakl nadal był „w budowie”. Jednak na moje oko już wtedy było to maksimum, jakie da się z niego wyciągnąć. Aktorzy dwoili się i troili, ale tutaj problem leży głębiej – bo jeśli nie funkcjonują takie podstawy jak sam scenariusz, to nawet najwybitniejsi artyści nie zdziałają cudów z takim materiałem.
Miała być „megaprodukcja roku”, a wyszła klapa sezonu. Nielogiczna i niespójna adaptacja, mało charakterystyczne piosenki, które nie porywają, brak konsekwencji w wykorzystywaniu bohaterów, fatalnie nakręcone materiały filmowe, wypaczone zakończenie oraz ważne kwestie, które nie wybrzmiewają. I powtórzę się – ten spektakl ratuje głównie obsada: Jakub Brucheiser, Beata Kępa, Marek Sadowski, Maciej Podgórzak, Krzysztof Kowalski, Krzysztof Wojciechowski czy Filip Bieliński. Tych ludzi zapamiętam i chętnie wrócę do gdyńskiego teatru, by zobaczyć ich w innej – oby lepszej – produkcji.
Mistrz i Małgorzata (Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej, Gdynia)
Premiera: 11 września 2021 r.
Libretto: Jurij Riaszencew
Muzyka: Janusz Stokłosa
Teksty piosenek: Andrzej Poniedzielski
Reżyseria i choreografia: Janusz Józefowicz
Kierownictwo muzyczne: Dariusz Różankiewicz, Janusz Stokłosa
Scenografia: Andrzej Woron
Kostiumy: Klaudia Filipiak
Obsada: Jakub Brucheiser, Maja Gadzińska / Beata Kępa, Robert Gonera / Marek Richter / Cezary Rybiński, Marek Sadowski / Tomasz Więcek, Tomasz Gregor / Aleksy Perski, Marcin Słabowski / Sebastian Wisłocki, Maciej Podgórzak / Maciej Glaza, Krzysztof Kowalski, Paweł Czajka / Marek Kaczanowski, Mateusz Deskiewicz / Filip Bieliński, Jacek Wester, Marta Burdynowicz / Adrianna Koss, Krzysztof Wojciechowski, Karolina Trębacz / Katarzyna Wojasińska, Anna Tomaszuk, Ewa Walczak / Oliwia Drożdżyk, Sasza Reznikow, Andrzej Śledź i inni
Fot.: facebook.com/teatrmuzycznygdynia