Był sobie mroczny, mroczny las – Jakub Żulczyk, Zmorojewo

Tytus Grójecki, 15-latek z Warszawy, zostaje skazany na wakacje z dziadkami. Koledzy chwalą się obozami sportowymi i wyjazdami za granicę, a tu wyprawa do Głuszyc! Nic zatem dziwnego, że Tytusa wcale te wakacje nie cieszą. Na szczęście okazuje się, że wioska położona niedaleko domu dziadków owiana jest ponurą legendą… Tytus porzuca więc ukochane książki Stephena Kinga, by ruszyć tropem ducha starego Wirdały. Towarzyszy mu Anka, córka znajomych państwa Grójeckich.

Główni bohaterowie zbudowani są dość stereotypowo. On jest nieśmiałym, zamkniętym w sobie fanem gier komputerowych i horrorów, namiętnie oglądającym programy telewizyjne poświęcone zjawiskom paranormalnym. Ona jest zbuntowaną nastolatką, wiecznie kłócącą się z zapracowaną matką. Nie boi się postawić grupie chłopaków, umiejętnie posługuje się gazem pieprzowym – imponuje Tytusowi od pierwszego spotkania i chłopak szybko traci dla niej głowę. Tak bardzo, że miłość do Anki staje się jego głównym motorem napędowym, a w chwili, kiedy ma ocalić świat, ważniejszy jest dla niego ostatni pocałunek. I chociaż ta nieporadność Tytusa może czasem spowodować głębsze westchnienie, to ostatecznie nie da się go nie polubić. Jest też klasycznym przykładem zabiegu „od zera do superbohatera”. Trochę zazgrzytała mi nieco patetyczna końcówka, kiedy Tytus – oprócz ratowania ludzkości – zajmował się również filozoficznymi przemyśleniami i analizowaniem własnej przemiany. Przesłanie mówiące o tym, że całe życie jest przygodą i wszystko zależy od nas samych jest może i słuszne, ale po pierwsze – brzmi bardzo nienaturalnie, jak gdyby autor przypadkowo zrobił kopiuj–wklej z kompletnie innego tekstu, a po drugie – nie powinno zajmować to Tytusa na ostatnim etapie walki ze Złem. Chyba że posiadł niezwykłą umiejętność podzielnej uwagi w totalnie abstrakcyjnych i stresujących sytuacjach – w co nie wierzę, ale podobno różne rzeczy się zdarzają.

Mniej schematycznie opisani są za to dziadkowie Tytusa. Maryla i Zbigniew Grójeccy nie są poczciwą parą zniedołężniałych staruszków, tylko przedsiębiorczym i dziarskim duetem, który za punkt honoru postawił sobie uczynienie z ukochanego wnuka człowieka. O ile dla babci oznaczało to przybranie na wadze i nabycie domowych, praktycznych umiejętności, o tyle dziadek chciał go bliżej zapoznać z ciężkimi i wyczerpującymi obowiązkami gospodarza. W wolnych chwilach wysyłają Tytusa na wycieczki rowerowe (babcia) lub proponują szklaneczkę dobrze schłodzonego cydru (dziadek). Niestety, mimo że pragną dla wnuka jak najlepiej, nieświadomie wplątują go w wydarzenia, na które chłopak nie był gotowy.

W leżącej nieopodal Głuszyc wiosce zaczyna bowiem budzić się Zło. Jego wysłannicy – Strzępowaty i Gangrena – usiłują zdobyć trzy Klucze, dzięki którym Zło będzie mogło opanować świat. Nie cofną się przed niczym, stąd w Głuszycach pojawiają się informacje o przerażających, brutalnych, a co najistotniejsze – niewytłumaczalnych morderstwach, których nie mógłby dopuścić się żaden człowiek.  Po drugiej stronie – dla równowagi – stają więc strażnicy Dobra. Zarówno ludzie, jak i istoty nadprzyrodzone starają się nie dopuścić do opanowania świata przez złowrogą ciemność.

Przeczytałam już wszystkie książki Jakuba Żulczyka i chyba właśnie ta – paradoksalnie – zaskoczyła mnie najbardziej. I to nie jest tak, że spodziewałam się fabuły Czarnego Słońca czy Wzgórza Psów. Jednak za każdym razem, kiedy udało mi się już pozbierać myśli po skończonej lekturze, dochodziłam do wniosku, że to takie… żulczykowe. A tutaj proszę – ni to horror, ni to fantastyka, trochę dla młodzieży, ale dorosły też przeczyta. I jakby tego było mało, to autor dorzuca jeszcze w pakiecie elementy mitologii słowiańskiej.

Wcześniej nie miałam zbyt często do czynienia z motywami słowiańskimi w literaturze. Polska fantastyka na pewno ma się bardzo dobrze, jednak do tej pory raczej po nią nie sięgałam. Aż tu na scenę wkroczył Jakub Żulczyk, a razem z nim leszy, kwiat paproci czy Baba Jaga. Oprócz tego zostają przywołane dobrze nam znane polskie legendy. Na kartach powieści pojawiają się bowiem Pan Twardowski, Szewczyk Dratewka czy Świtezianka. Mnie najbardziej ucieszył akcent lubelski, czyli wzmianka o Czarciej Łapie. Co prawda autor nie podaje tych opowieści na tacy (bo nawet jeśli ktoś ich nie zna, to może je łatwo znaleźć choćby w Internecie), ale już samo odkurzenie naszych dawnych wierzeń czy legend należy zapisać po stronie pozytywów.

Zmorojewo nie jest najambitniejszą lekturą, z którą przyszło mi się zmierzyć. Mogę ją jednak zakwalifikować jako dość przyjemną i wciągającą historię przygodową dla starszej młodzieży. Język nie jest ani trudny, ani – o dziwo – szczególnie wulgarny. Opisy są barwne, a wykreowany przez Żulczyka świat – interesujący. Jestem daleka od porównywania Tytusa Grójeckiego z Harrym Potterem, bo to jednak trochę nie ta liga. Mimo to uważam, że warto podsunąć tę książkę nieczytającym nastolatkom, zwłaszcza że jest to solidna, rodzima literatura, delikatnie poruszająca wątki starodawnych wierzeń słowiańskich oraz bogatej kultury polskiej. W końcu nie samym Wiedźminem człowiek żyje.



Jakub Żulczyk, Zmorojewo

Wydawnictwo: Agora

Rok wydania: 2019

Liczba stron: 496

Fot. empik.com



Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *