Kolejka w Ikei to niekoniecznie dobre miejsce na podejmowanie trudnych tematów, a jednak on znów do tego wraca. Ona reaguje bardzo emocjonalnie, znika na dłuższy czas, próbując ochłonąć. Co mogło spowodować tak gwałtowną reakcję? Dziecko. Dziecko, którego co prawda jeszcze nie ma, ale już toczą się dyskusje, czy w ogóle powinno pojawić się na świecie.
Muszę przyznać, że zderzenie ze sobą dwóch spektakli podejmujących temat rodzicielstwa, które obejrzałam w odstępie kilku dni, było dla mnie dziwnym, a zarazem niezwykle ciekawym doświadczeniem. W Waitress (Teatr Muzyczny Roma 2021, reż. Wojciech Kępczyński) Jenna zachodzi w nieplanowaną ciążę ze znęcającym się nad nią mężem. Nie chce tego dziecka, przez długi czas nie potrafi obdarzyć go cieplejszym uczuciem. Z kolei w Tchnieniu kochająca się para młodych ludzi rozważa wszystkie za i przeciw. I o ile on pragnie zostać ojcem, tak ona serwuje swojemu partnerowi cały zestaw wątpliwości. Czy są gotowi, żeby zrezygnować z dotychczasowego życia? Czy zdaje sobie sprawę, że Ziemia jest przeludniona, a najlepsze, co można dla niej zrobić, to przestać się rozmnażać? I wreszcie: czy są wystarczająco dobrymi ludźmi, by przekazać swoje geny dalej?
Tchnienie to kolejny spektakl, w którym bohaterowie nie otrzymują konkretnych imion – dzięki temu łatwiej nam odnieść tę historię do własnego życia. Bo rozmowa o dziecku jest tylko jednym z problemów, z którymi muszą zmierzyć się bohaterowie. Ich dylematy są bliskie współczesnym ludziom – choćby to, że nie żyjemy już w świecie, gdzie jedyną słuszną drogą jest założenie rodziny. Obecnie pary często decydują się na dziecko dość późno albo nawet wcale.
I chociaż niemal od razu nasunęło mi się skojarzenie z Małymi zbrodniami małżeńskimi (Scena Relax 2020, reż. Karol Jerzy Wróblewski) – prawdopodobnie ze względu na zbliżone formy – to jednak tekst Tchnienia przemawia do mnie zdecydowanie bardziej. Ciężko mi było utożsamić się z Lisą, bo nie wiem, co czuje kobieta w małżeństwie z kilkunastoletnim stażem. Za to bohaterka Justyny Kowalskiej brzmiała całkiem znajomo – może argumenty o ekologii i produkcji dwutlenku węgla nie są wyjęte wprost z moich ust, ale… No właśnie: „ale”. Żyjemy w czasach, kiedy coraz częściej zaczyna przebąkiwać się o świadomym rodzicielstwie. Gdy bohater Mateusza Rusina mówi o tym, że nie wszyscy powinni mieć dzieci, to fakt – odnosi to do konkretnej grupy społecznej – ale czy tych słów nie można zinterpretować szerzej? Przecież istnieją ludzie zdrowi, wykształceni, inteligentni, którzy mimo to nie nadają się na rodziców. Oczywiście, tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono – jak to napisała kiedyś Wisława Szymborska. Ale już samo pochylenie się nad tą kwestią, przemyślenie wszystkich za i przeciw stanowi bardzo duży krok.
Tchnienie nie jest wyłącznie spektaklem o potencjalnym rodzicielstwie. Kreśli też obraz współczesnego świata i jego zagrożeń; młodych ludzi chcących podejmować świadome decyzje, ale – jak to w życiu – nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Jest to wreszcie kolaż różnobarwnych uczuć i emocji, które towarzyszą każdemu z nas. Strach, wątpliwości, rozpacz, samotność, radość, miłość – wszystko to znakomicie oddaje na scenie dwójka bohaterów.
Justyna Kowalska i Mateusz Rusin wykreowali naprawdę fantastyczne postaci – a co najważniejsze, w pełni autentyczne. Ona jest energiczna, rozgadana, odrobinę nerwowa; on trochę bardziej wycofany, może nieco zdominowany przez żywiołową partnerkę. Ogromne brawa należą się za grę aktorską, bo ich dialogi zupełnie nie brzmiały jak wyuczony na pamięć tekst, tylko jak najprawdziwsza rozmowa. Co prawda Justyna Kowalska ma tutaj do powiedzenia dużo więcej – bo w ten sposób napisana jest jej bohaterka – ale warto to podkreślić: oni ze sobą rozmawiają. Mówią szczerze o swoich obawach, lękach, wątpliwościach – czego widz nie uświadczy choćby w większości polskich komedii romantycznych.
Dwójka aktorów, świetnie poprowadzona przez debiutującego wówczas w roli reżysera Grzegorza Małeckiego, dźwiga na swoich barkach cały spektakl – brakuje tutaj bowiem jakiejkolwiek scenografii czy muzyki. Są tylko chłopak i dziewczyna na czarnym tle. Jest to niesamowicie trudne wyzwanie, bo aktorzy nie dość, że muszą skupić uwagę widza na 1,5 godziny, to w dodatku nie mogą liczyć na to, że w międzyczasie zajmie go cokolwiek innego. Nie, publiczność będzie bacznie obserwowała każdy ich ruch, gest czy grymas twarzy; będzie uważnie słuchała, co mają do powiedzenia bohaterowie i w jaki sposób to przekazują. I – o dziwo – to w zupełności wystarczy.
Po bohaterach nie widać też upływającego czasu: nie zmieniają kostiumów, na scenie nie pojawiają się żadne rekwizyty. Czas tworzą aktorzy i tekst sztuki. W pamięć szczególnie zapadają dwie sceny: powrót ze szpitala i samo zakończenie spektaklu.
Bardzo podoba mi się też niewielka modyfikacja tytułu. W oryginale brzmi on Lungs („płuca”) i przywodzi na myśl nasz wewnętrzny organ, niezbędny do oddychania, a co za tym idzie – do życia. Natomiast „tchnienie” sugeruje coś delikatnego, ulotnego. Płuca zostają z człowiekiem na stałe, zawsze te same; tchnienie – to jedno, konkretne tchnienie – wydobędzie się z człowieka tylko raz i już nigdy się nie powtórzy. Różnica może niewielka, ale moim zdaniem dość istotna.
Tchnienie łapie za serce i ani myśli je puścić. Ściska za gardło, utrudniając przełykanie śliny. Powoduje nawet dziwne pieczenie oczu (chyba że to wina soczewek) i nadmierne pociąganie nosem (ewentualnie alergia). Spektakl w wykonaniu Justyny Kowalskiej i Mateusza Rusina zachwyca i porusza; wywołuje zarówno uśmiech, jak i wzruszenie. Prosty w swojej formie, niezwykły w przekazie. Bardzo minimalistyczny, a jednak naładowany do granic przeżyciami i emocjami. Trafi zarówno do rówieśników dwójki bohaterów, jak i do widzów, którzy ten etap mają już za sobą.
Tchnienie jest piękne, mądre i wrażliwe. Biegnijcie do Teatru Narodowego i przekonajcie się o tym sami.
Tchnienie (Teatr Narodowy, Warszawa)
Premiera: 8 września 2018 r.
Reżyseria: Grzegorz Małecki
Autor: Duncan Macmillan
Przekład: Anna Gujska
Obsada: Justyna Kowalska, Mateusz Rusin
Fot.: Tomasz Urbanek